Okiem cudzoziemca

  • Blogi
  • Felietony
Małgorzata Kosmalska / 14.02.2014 / Komentarze
Obrazek użytkownika Małgorzata Kosmalska
Do projektu Szczecinek w moim życiu podchodziłam z pewną dozą nieufności.

Okiem cudzoziemca

Do projektu Szczecinek w moim życiu podchodziłam z pewną dozą nieufności.

Chyba dobre pięć lat trwał proces podejmowania decyzji o przeprowadzce. W końcu gnębiona i namawiana przez znajomych, po turbulencjach w poprzedniej pracy, pomyślałam – a właściwie czemu nie, zostawię w Poznaniu tylko dwanaście lat życia, przyjaciół, znajomych, swoje kąty, czyli całe swoje życie… co to dla mnie.

Po burzliwych, dwóch tygodniach, rozmowach kwalifikacyjnych, panicznym strachu, że jednak nie nadaję się do nowej pracy, że to za dużo, że nie dam rady (czyli klasycznym wynajdowaniu wszelkich argumentów na „NIE”), usłyszałam od mojego przyjaciela, zwanego męskim głosem rozsądku – TEJ, Gocha, jedź – w końcu nie każdy może mieć swój ZAMEK. I te parę słów przeważyło. Złożyłam wymówienie, spakowałam się, spakowałam w absurdalną ilość kartonów swoje ukochane książki, pożegnałam czule z rodziną, niosąc na spuszczonej głowie piętno wyrodnego dziecka i czarnej owcy… i oto jestem.

I tak jestem już od ponad pół roku…

Jestem tu całkowicie obcym człowiekiem i czuję się momentami jak cudzoziemiec w obcym kraju,

a z tyłu głowy słyszę Stinga podśpiewującego: I'm an alien I'm a legal alien, I'm an Englishman in New York. Tylko, że ja jestem poznańską pyrą, w uroczym Szczecinku (ale to się tak ładnie nie rymuje ;)

Pierwszą, bodajże najważniejszą przeszkodę – jaką jest znalezienie mieszkania, pokonałam dość szybko, choć wcale nie było łatwo. Rozpieszczona poznańskim rynkiem wynajmu mieszkań z niedowierzaniem patrzyłam na strony internetowe, które oferowały mi dwa, a w najlepszym wypadku trzy ogłoszenia dziennie. Jak harpia ślęczałam przed monitorem przeglądając najróżniejsze strony. Teraz znów stanęłam przed identycznym problemem, ale o tym kiedy indziej.

Poczułam się trochę lepiej, po ułożeniu książek na regałach – one mnie uspokajają, towarzyszą mi odkąd pamiętam i z nimi, gdziekolwiek jestem, zawsze czuję się u siebie. Ale w świecie zewnętrznym czyhały już na mnie kolejne wyzwania i niebezpieczeństwa – czyli saga o tym, jak człowiek z bardzo wątpliwą orientacją w terenie próbuje nie zgubić się w małym mieście. Odpowiedź jedna: jezioro Trzesiecko. Po pewnym czasie odkryłam inne walory tego akwenu – na początku służył mi li jedynie jako punkt orientacyjny. Kogokolwiek pytałam o drogę mówił mi: znajdź jezioro, a dojdziesz wszędzie. Święte słowa – Trzesiecko, abstrahując od jego niewątpliwych walorów turystycznych i rekreacyjnych jest najlepszym punktem orientacyjnym Szczecinka.

Kiedy byłam już zorientowana, a przede wszystkim pewna, na tyle – by nie zgubić się po przejściu stu kroków. Ruszyłam na miasto by przeprowadzić rozpoznanie terenu… przyznaję, jestem babą, więc szumne słowa rozpoznanie terenu oznaczały, nic innego tylko zlokalizowanie sklepów niezbędnych do życia. W moim przypadku to księgarnia oraz market, jeśli nie całodobowy (nie wymagam aż tak wiele) to przynajmniej otwarty do północy… I tak zaczęła się czarna seria szoków kulturowych.

Pierwszy przeżyłam, gdy doszło do mnie, że w Szczecinku nie ma Piotra i Pawła, z pretensją i niedowierzaniem mówiłam: no jak to tak? Są miejsca gdzie nie ma PIP’a? Szybko i bardzo mocno przywiązuję się do ulubionego jedzenia – więc nie omieszkałam wystosować (właśnie za to kocham facebooka) do mleczarni z Gostynia obszernego elaboratu o korzyściach jakie mogą osiągnąć, jeśli rozszerzą dystrybucję swoich produktów – w tym najlepszego masła na świecie – na województwo zachodniopomorskie. Grzecznie podziękowali za sugestię, powiedzieli, że będą w tej sprawie działać, ale jestem tu już pół roku, a masła jak nie było tak nie ma. Jedyna korzyść taka, że ubawiła mnie ta korespondencja setnie. A masło znalazłam inne ;)

Drugi szok kulturowy przyszedł parę dni później i dotyczył… a jakże inaczej – jedzenia. W żadnej szczecineckiej Żabce, a zakładam na podstawie próby reprezentatywnej składającej się ze sztuk dwóch (nie wiem nawet czy jest ich więcej) nie znalazłam trójkątnych kanapek. W Poznaniu to obowiązkowa część asortymentu wszelkiego rodzaju żabek, jeżyków, małpek i innych sklepowych zwierzaków – przecież studenci muszą coś jeść. Z brakiem kanapek też pogodziłam się w miarę szybko, zamieniając je na absolutnie rewelacyjne (wiem, co mówię bo w tej dziedzinie jestem koneserem) pierogi ruskie i z mięsem z Domu Woźnego.

Przez pierwsze tygodnie szoki kulturowe towarzyszyły mi codziennie wywołując melancholijne myśli i gwałtowną tęsknotę za wielkim miastem. Po dwóch miesiącach zachwycania się ciszą i intensywnego zwiedzania szlaków rowerowych postanowiłam odwiedzić Poznań. Biegnąc przez skrzyżowanie Hetmańskiej i Głogowskiej, przeciskając się wśród tłumów ludzi na przejściach dla pieszych, próbowałam równocześnie rozmawiać przez telefon i załatwiać różne ważne sprawy…

Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że tych ludzi jest za dużo, że każdy się na mnie pcha a mi się to wcale niepodobna i jakże na bogów, mogłam nie zauważać tego wcześniej? Właśnie wtedy zatęskniłam za szczecineckimi przejściami dla pieszych, które o 7 rano, gdy idę do pracy są właściwe puste. Właśnie wtedy zatęskniłam za ciszą i zdałam sobie sprawę, że mimo tęsknoty za wielkim miastem w Szczecinku wcale nie jest mi tak źle…