Szczecinecki artysta współtworzył największą scenę świata!

  • Aktualności
Miasto z Wizją / 16.12.2018 / Komentarze
Rozmawiamy z Markiem Zaleskim z Mazagro-Art o jego udziale w przygotowaniach do festiwalu Tomorrowland

O pokaźnych rozmiarów i robiących jeszcze większe wrażenie dziełach szczecineckich artystów głośno jest w naszym regionie już od kilku lat. Beata Bilska-Zaleska i Marek Zaleski z Mazagro-Art. nie raz udowodnili, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych, a każde kolejne podejmowane przez nich wyzwanie pokazuje, że są w stanie stworzyć praktycznie wszystko. Wystarczy jedynie mnóstwo styropianu, trochę metalu, farby, pomysłowość, cierpliwość i oczywiście talent. To spod ich ręki wyszedł m.in. olbrzymi King Kong, bohaterowie znani z Epoki Lodowcowej, baśniowy słoń, tolkienowski Ent. A wszystko to w wersji XXL.

Teraz do swojego bogatego artystycznego dorobku Marek Zalewski może dopisać kolejną pozycję. Wziął on bowiem udział w międzynarodowym artystycznym projekcie, którego celem było przygotowanie scenografii na jeden z największych i najbardziej znanych festiwali muzyki elektronicznej na świecie – Tomorrowland. Tym samym efekt pracy szczecineckiego artysty oglądało kilkaset tysięcy osób z rozmaitych zakątków naszego globu. Z Markiem Zaleskim rozmawiamy o jego udziale w tym olbrzymim artystycznym przedsięwzięciu.

Kilka lat temu nawiązałeś kontakt z belgijską firmą o identycznym profilu, jak wasz. Okazało się, że był to początek drogi do udziału w przygotowaniu scenografii do festiwalu. Dlaczego oni?
Przede wszystkim dlatego, że widziałem ich portfolio, a w nim te kilkudziesięciometrowe, imponujące scenografie na Tomorrowland. Byłem pod ich wielkim wrażeniem i już wtedy zaświeciła mi się lampka w głowie. Pomyślałem „kurczę, ale byłby czad uczestniczyć w tak ogromnym projekcie”. Napisałem więc do nich, a co tam, najwyżej mi nie odpiszą. Za wiele nie ryzykowałem.

Odpisali. I co dalej?
Wysłałem im ówczesne portfolio z opisami i aktualnym cennikiem za usługi. Już wtedy moglibyśmy zacząć z nimi współpracę, ale dali nam warunek, że musielibyśmy się do nich przenieść  z całą pracownią, ponieważ chcieli mieć kogoś na stałe. Niestety  wiązało się to z rezygnacją z najmu tu, w Szczecinku i bardzo kosztownym wynajmem tam. To były naprawdę duże pieniądze rzędu kilkudziesięciu tysięcy za miesiąc za halę o powierzchni 300 m2. Nie stać nas było na to, więc zrezygnowaliśmy. Za dużo mieliśmy do stracenia tu, na miejscu w Szczecinku. Mam na myśli przede wszystkim stałych kontrahentów. No i druga sprawa – praca „u siebie” daje większą niezależność.

Ale kontakt pozostał?
Kilka razy jeszcze wymieniliśmy się korespondencją ,  polubieniami  fanpage’ów na znanym portalu i jakoś wszystko ucichło. A nagle, po pięciu latach, pewnego czerwcowego wieczoru  tego roku polubiłem im jakieś zdjęcie i skomentowałem, bo robota była fajnie wykonana. I po niecałych 5 minutach odezwał się do mnie w wiadomości prywatnej dyrektor artystyczny tej firmy z pytaniem, czy nie chciałbym im pomóc przy dekoracjach w tegorocznym Tomorrowland.  Przyznam szczerze, że mnie zamurowało.

Podjęcie decyzji przyszło łatwo, czy jednak odezwały się też jakieś wątpliwości?
Pomyślałem „kurde, stary, marzenia same przychodzą, tak jak z tym rybakiem i wędką”. Pomyślałem też sobie, że to niemożliwe i nie może być tak proste. Ale widziałem, że dyrektor twardo utrzymywał, że tak, że to praca przy Tomorrowland Planaxis, że czeka mnie dużo pracy. No i się zgodziłem. Ale od razu oświadczyłem mu, że jest  mały problem, ponieważ w chwili zaproszenia do współpracy miałem na „tapecie”  niedokończony projekt dla Canpol-u. Poinformowałem  go o tym, a on stwierdził, że poczekają, aż uporam się z bieżącymi zobowiązaniami.  To mnie trochę uspokoiło, ale i tak przez kilka kolejnych godzin adrenalina i endorfiny poszybowały mocno w górę. Nadal nie mogłem uwierzyć.

Wszystko od początku układało się „jak po sznurku”...
Niestety on także postawił mały warunek . Musiałem im kogoś polecić na już, teraz – kogoś solidnego i pewnego, bo rąk do pracy mieli jak na lekarstwo, a o fachowca z tej branży niezwykle trudno. Przy ostatnich dwóch projektach pomagał mi Waldemar, co prawda fachowiec od mechaniki, ale także z żyłką artystyczną, którą odkrył  u nas w pracowni. Ze spokojnym sumieniem polecić go polecić, a i on sam też był zainteresowany taką współpracą. Zatem on pojechał „na przeszpiegi” (śmiech) jako pierwszy, na przetarcie szlaku. Po miesiącu dołączyłem do niego. Wiadomo, trzeba było przygotować narzędzia i ekwipunek. Jeszcze przed moim wyjazdem 2 duże kilkudziesięciokilogramowe kartony pojechały drogą lądową, bo raczej nie przepuściliby mnie na lotnisku. No i wysłałem też wcześniej transformatory, bo większość prac wycinam bardzo gorącym drutem.

Co działo się już na miejscu, po dotarciu?
Pierwszy dzień. Wchodzę na ogromną halę i widzę „pół świata” na przestrzeni kilkuset metrów.  Było nas tam 27 osób z 10 krajów, plus pięciu stałych pracowników. Zdecydowana większość to byli tzw. freelancerzy, wolnoduchy. Prawie połowa naszej ekipy tworzącej rzeźby to Europejczycy - z  Belgi, Francji, Holandii, Hiszpanii, Albanii, Rumuni i Słowacji. Ale byli też artyści z drugiego końca świata, z ameryki łacińskiej, w większości z krajów andyjskich, z Columbii i z Chile. No i nas dwóch, Polaków. Ja miałem pracować jako rzeźbiarz, a Waldek na drugiej nieco mniejszej hali u stolarzy. Nasze patenty  na narzędzia, samoróbki i nietypowe, ale skuteczne  rozwiązania wpłynęły bardzo pozytywnie  na kierownika  projektu.  Oczywiście z korzyścią dla nas, bo szybko każdy z nas dostał pomocników, a praca szła jak w zegarku. Niestety czasu było co raz mniej. Pod koniec wszystkie prace odbywały się w niewiarygodnym tempie. Ale  pomimo wielkiej presji czasu i ogromnego stresu wszystko odbyło się w serdecznej, koleżeńskiej atmosferze. Pomagaliśmy sobie we wszystkim, wspieraliśmy się w kwestiach technicznych i językowych, bo takowe też były.  Jedyną rzeczą, która mogła lekko doskwierać, był upał.

Czyli można powiedzieć, że nie tylko mogłeś spełnić swoje marzenie, ale też realizować je z doświadczoną ekipą?
To niesamowici, bardzo sympatyczni ludzie. Każdy z innym portfolio i zdolnościami. Byli malarze, artyści, rzeźbiarze, modelarze. Nas, z taką typową działalnością budowy dekoracji wielkogabarytowych, były  3 osoby. To bardzo mało, jak na tyle rzeźb, które musieliśmy zrealizować. Po kilku dniach, kiedy każdy pokazał swoje predyspozycje, podzielono nas na  mniejsze, kilkuosobowe grupy, z której każda miała wyznaczone cele. Ilość przetwarzanego dziennie styropianu była powalająca. Był taki moment, że zabrakło w Belgii styropianu, a robota musiała iść. Ale szybko logistyka sobie z tym poradziła. Wiekowo to z Waldkiem w sumie byliśmy tam najstarsi. Może dlatego nas słuchali, bo wypadało (śmiech).

Udało się dopiąć wszystko na ostatni guzik przed wyznaczonym terminem?  
Gdy projekt dobiegał do końca, na dwa dni przed koncertem, praktycznie wszyscy rzeźbiarze już wyjechali. I znów czekała mnie niespodzianka, dostałem kolejną szansę. Zostaliśmy z kilkoma artystami do końca na poprawki, już na miejscu w Boom. Ostatnie dwa dni pracowaliśmy po kilkanaście godzin, zaczynając o świcie i kończąc późno w nocy, aby wszystko dopiąć na tip top. Waldek montował na wysokościach  dekoracje, a ja z jeszcze jednym rzeźbiarzem Carlosem i ekipą czterech malarzy artystów robiliśmy zaprawki. Podczas naszej pracy załapaliśmy się na próbę generalną! Występy artystów akrobatów na kilkumetrowych tyczkach wyginających się w rytm muzyki, iluminacji LED, laserów. Przysłuchiwaliśmy się próbie nagłośnienia, oglądaliśmy próby wybuchów płomieni gazowych sięgających kilkunastu metrów. Przyglądaliśmy się kilkumetrowym fontannom tryskających nie wiadomo jak i skąd.

Robiło wrażenie?
Patrząc na to wszystko widzieliśmy ogrom pracy setek, jak nie tysięcy osób zaangażowanych w organizację tego niecodziennego widowiska .Wszystko było na max! Wieże z nagłośnieniem sięgające 7 piętra, tysiące metrów kabli grubych jak ręka, setki metrów potężnych rur instalacji gazowych, kilkaset metrów ekranów led, setki ton rusztowań. Jak się to widzi z bliska, to po prostu szczęka opada. Stojąc pod  tą sceną wygląda się jak mróweczka, mały trybik. To trzeba po prostu  zobaczyć, nie da się tak w kilkunastu zdaniach dokładnie tego opisać, to niemożliwe. Naszą pracę skończyliśmy o północy, kilkanaście godzin przed pierwszym koncertem.  A rano wsiedliśmy w samolot i wróciliśmy do kraju dalej dekorować Polskę (śmiech).

To na pewno nie tylko wielka przygoda, ale przede wszystkim ogromne wyzwanie. Największe z dotychczasowych?
Na koniec, kiedy wszystko już było gotowe, spoglądając na tę potężną scenografię przepełniała mnie  wewnętrzna satysfakcja i duma. Tak naprawdę do dziś do końca to do mnie nie dociera. Jedyne, co mi o tym przypomina i potwierdza fakt bycia tam, to zdjęcia, na których jesteśmy. To był wspaniały czas,  wspaniali ludzie z „branży”, nieustający uśmiech na twarzy, inspiracja i motywacja do dalszych działań w przyszłości . Z tego miejsca jeszcze raz dziękuję wszystkim, z którymi dane mi było tam spędzić ten wyjątkowy czas.
Moją pracę i uczestnictwo w tym projekcie dedykuję moim bliskim i wszystkim tym, którzy przygnieceni ciężarem codziennych trosk przygasili gdzieś swoje ambicje, którym przez to teraz trudno uwierzyć we własne możliwości i potencjał, tkwią w stagnacji. Sam kiedyś tak miałem, więc wiem o czym mówię. Nie przestawajcie wierzyć w marzenia. Spełniają się. Często niespodziewanie. Trzeba po prostu w nie wierzyć. A przede wszystkim wierzyć w siebie.

Rozmawiała: Marzena Góra
Zdjęcia: Marek Zaleski Mazagro-Art